Zsyłka – dom dziecka - Zdzisław Ostrowski
Byłem razem tam z rodziną Pierwsze dwa przebyte lata, Później z siostrą swą jedyną Mogłem zwiedzić więcej świata.
Bo nareszcie Wasilewska Troszcząc się o nasze życie, Wzięła nas do domu dziecka, Gdzie nam było znakomicie.
Dobrze było początkowo, Gdy szły paczki z Ameryki, A w tych paczkach to i owo, Aż cieszyły się języki.
W domu dziecka dyrektorem Był Teodor pan Dąbkowski, Który był nam zawsze wzorem, Bo przejawiał wszelkie troski.
Troszczył się zawczasu o nas, Byśmy zawsze wszystko mieli, Żeby było napalono, Z zimna, z głodu nie cierpieli.
Wszędzie jeździł i zdobywał Dla swych dzieci, tak jak ojciec, Nieraz władze oszukiwał, A swojego musiał dociec.
Po zerwaniu z Ameryką Nastała władza radziecka, Wniosła strach razem z paniką Do naszego domu dziecka.
Kiedy więc się zatroszczyła Nad biednymi sierotami, Wtedy już głodówka była, Krucho było potem z nami.
Już niedługo nam potrwała Taka dobroć i uciecha, Wszelka pomoc się urwała Dla wygnańców, dzieci Lecha.
Pan Dąbkowski był zwolniony, Pozbawiony swej opieki, Został wkrótce osądzony I pożegnał się na wieki.
Przyszła wreszcie nowa pani, Dyrektorem się nazwała, Nikt szacunku nie miał do niej, Zły stosunek do nas miała
Modlić nam się nie dawała, Karą głodu nam groziła I za wszystko się gniewała, Zawsze bardzo groźna była.
Lecz my na to nie zważali I na przekór jej robili, Za co jeść nam nie dawali, Nawet nieraz i pobili.
Za to dzieci ją nazwały: „Ta carowa Natalija”, Bo nam mówić tak kazali, Że to ruska ta bestyjka.
Była wśród nas bardzo miła Pani Wojno, tęga głowa, Ona to wciąż nas broniła, Nie mężatka, ale wdowa.
Myśmy ją bardzo lubili, A jej czyny szanowali, Za jej dobroć wdzięczni byli, Zawsze ją naśladowali.
Pani Maria Zach-Bokowa Ciągle nami się troszczyła, Gdy kogoś bolała głowa, Dobrą radą poleczyła.
Jeden idzie z chorym okiem, Drugi z palcem, trzeci z uchem, Ciągle szli powolnym krokiem Do Marii z bolącym brzuchem.
Niusiek z Mańkiem w izolatce To bez przerwy chorych mieli, Którzy, jak króliki w klatce Tam zamknięci wciąż siedzieli.
Oni byli do obsługi, Dziećmi się opiekowali, Albo jeden, albo drugi Zawsze chorym coś dawali.
Najważniejsza była chwila, Gdy starostą ja zostałem, To im życie wciąż umilał, Nad wszystkimi władzę miałem.
W każdy dzień było sprzątanie W koło placu, na tarasie, Każdy przydział swój dostanie Do spełnienia w swoim czasie.
Kiedy wiernie już wypełnił Przydzielone polecenie I jak trzeba coś nie spełnił, To dostawał upomnienie.
Dumny byłem wśród kolegów, Że mam takie zaufanie I z przejęciem bez protestów Wypełniałem swe zadanie.
I tak co dzień się toczyło Nieciekawe nasze życie, W domu dziecka różnie było, Nam się wiodło rozmaicie.
Kiedy było nam wesoło, Tom tańczyli i śpiewali, Lecz gdy nastał smutek w koło, Wszyscy drżeli i płakali.
Nastał rok czterdziesty trzeci, Stalingradzka ofensywa, Strasznym głodem morząc dzieci, Każdy już pomocy wzywał.
Nikt jej dzieciom nie udzielał, Chociaż z głodu przymierały, Dzień powszedni czy niedziela, Do jedzenia nic nie miały
Szły więc w pole, czy do lasu Trochę zdobyć pożywienia, Chociaż na to wiele czasu Trzeba było i cierpienia.
Nikt na los swój nie narzekał I nie płakał, nie biadolił, Lecz do zmysłów swych uciekał, By zaradzić swojej doli.
Jedliśmy co było w koło, Co przyroda dostarczyła, Bo wiadomo nie wesoła Dla każdego chwila była.
Brukiew, ziemniak czy kapusta, Poprzez kradzież w noc zdobyta, Na ten nasz żołądek pusty, Aby napchać się do syta.
Nieraz szliśmy hen do lasu, Tam się każdy z nas ukrywał, To po drodze już zawczasu Do jedzenia coś zdobywał.
Chodziliśmy tam do lasu, Po gałęzie, suche drzewo, A z powrotem wiele czasu Spędzaliśmy tak na lewo.
A na polu kartoflisko Co ziemniaków dostarczało, Tam palące się ognisko Nam otuchy dodawało
Bo ziemniaki, choć zmarznięte Można było piec w ognisku, Nasze buzie uśmiechnięte, A do lasu było blisko.
W lesie grzyby się zbierało, Jadło korę i korzenie, Zawsze jadła było mało, Dla nas jadło to marzenie.
A do kuchni my zbierali: Szczaw, lebiodę i pokrzywy, Starsi, młodsi, duzi, mali, Wcale nie był nikt leniwy.
Aby zdobyć jak najwięcej Z tej przyrody pożywienia I dla wszystkich przysposobić, Nam cokolwiek do zjedzenia.
To znów po chleb do piekarni Chodziliśmy z woreczkami, Każdy wiedział, że najbardziej Wynagrodzi kruszynami.
W kuchni były dwie kucharki, Które ciągle narzekały, Że im kradną wciąż sucharki I, że one to widziały.
Zupę z kotła to najczęściej, Do miseczek nalewały, A tam na dnie co jest gęściej, One sobie zostawiały.
I tak co dzień dzieci nasze To przeważnie głodowały, One kradły chleb, czy kaszę, Bo litości nic nie miały.
A najgorsze to do szkoły Trzeba było co dzień chodzić, Był to problem niewesoły, Musiał każdy się pogodzić.
To nie żarty czytelniku, Była ta nasza nauka, Bo w rosyjskim nam języku Mówić, pisać była sztuka.
Lecz się nikt tym nie przejmował, Jakoś to się udawało, A, że nikt z tym nie wojował, W głowach zawsze było mało.
Częste bójki też bywały, Idąc do, lub też ze szkoły, Walczył każdy, duży, mały, Jak te orły lub sokoły.
Polak z ruskim, lub komikiem Walcząc czuł się znakomicie: Pięścią, pałką, nogą, bykiem, Wiedział ,co to daje bicie.
Rusek później nas szanował, Wiedział, że to nie są żarty, Nawet później asystował I zapraszał nas na narty.
W naszym domu różnie było, Raz był smutek, raz wesoło, Kiedy nic się nie zdarzyło, To tak ciągle naokoło.
Lecz nie zawsze głód panował I tak ciągle smutno było, Gdy się każdy dostosował, To się nieco poprawiło.
Trudno było tylko płakać, Narzekając smutek dzielić, Trzeba było i poskakać, Trochę wszystkich rozweselić.
Były tam dwie piękne panie, Które tańczyć nas uczyły, Każdy z nas wciąż patrzał na nie, One nas bardzo lubiły.
Jedna z nich mała Natalia: Bardzo żwawa, energiczna, A ta druga, to Rozalia: Powolniejsza, bardzo śliczna.
One nas to nauczyły Wiele tańców, tych ludowych, Tylko tym zajęciem żyły, Bo w nich był wciąż duch bojowy.
I tak ciągle w nas wpajały Miłość ludu i Ojczyzny, Tkwił w nich zawsze ruch wspaniały, Który wnet zacierał blizny
Nasze polskie pieśni, tańce Na obczyźnie rozbrzmiewały, Z nimi szliśmy jak na szańce, Bo nam siły dodawały.
Tańczyliśmy krakowiaka, Wiele tańców wraz z mazurem, A zaszczytem dla Polaka Było się popisać chórem.
Śpiewaliśmy polskie pieśni Z dumą, werwą i ochotą, Bo się uczył każdy wcześniej I nam wszystko szło jak złoto.
Mało kto się z nami mierzył Z wykonaniem tańca, pieśni, Bo od razu każdy wierzył, Że już przegra z nami wcześniej.
Kiedyś w Kursku, w olimpiadzie, Na dwadzieścia cztery domy, Drugie miejsce tam w zasadzie Nam przyznali ruskie złomy.
Jeden polski wśród zespołów Był tak bardzo uważany, Ze wszech stron i z góry, z dołu Był przez wszystkich oglądany.
Tam w teatrze, już na scenie, Gdy orkiestra nam zagrała, Wszystko poszło w zapomnienie, Tylko nam melodia brzmiała
Nogi same nam chodziły, W takt muzyki echo brzmiało, Każdy tańczył co miał siły, Drugie miejsce się dostało.
Bo najwięcej nam publiczność Burzliwych oklasków dała I na pewno pierwsze miejsce, Bez wątpienia by przyznała.
Za występy dostaliśmy Piękne bluzy, czapki, spodnie, Żeśmy ładnie wyglądali I chodzili nawet modnie.
Dostaliśmy akordeon, Który nam jury przyznało, Nim przygrywał zawsze Leon, Co w zasadzie się przydało.
Wiele przygód się przeżyło Przez tak trudne, młode lata I nikomu się nie śniło, Żeby przebyć tyle świata.
Trudno się pogodzić było, Kto kierował, a kto rządził, Grunt, że jakoś się przeżyło, A już Pan Bóg niech osądzi.
Oby takie przykre chwile Więcej się nie powtarzały, A ci, którzy to przeżyli Niechaj głoszą Bogu chwały
Niechaj złożą swoją duszę Panu Bogu na ofiarę, Podziękować teraz muszę Za wytrwałość i za wiarę -
Informacja od wnuka autora wierszy p. JakubaWszeborowskiego :
"..
Zgadzam się na udostępnienie wierszy dziadka na Państwa blogu (Blog
Koła Sybiraków w Lubaczowie) z zachowaniem pełnych danych autora tekstu
tj. Zdzisław Ostrowski."
|
|
|
|
|
|
|
|
|