Śladami pamięci.Relacja z podróży do Kazachstanu w 1992 roku.
Mając
świadomość, że pytania o tamten czas sprawiają przykrość moim Bliskim,
unikałam pytań. A czas upływał. Temat zesłań i deportacji był tematem
tabu.
Z roku
na rok rosła we mnie myśl, by wyjechać do Kazachstanu i na własne oczy
zobaczyć miejsce zesłania i pochówku babci i wujka. Z każdym upływającym
miesiącem, coraz silniej odczuwałam potrzebę wyjazdu, by odnaleźć
groby, skłonić głowę i oddać cześć w imieniu rodziny.
Nie była
to jednak prosta sprawa, a do zrealizowania wyjazdu daleka droga. Mimo
to rozpoczęłam intensywne poszukiwania adresów i zaczęłam pisać
do Moskwy z prośbą o pozwolenie na wyjazd. Pierwszą przeszkodą, jaką
napotkałam, to była trudność w uzyskaniu wizy, ponieważ podstawą było
posiadanie zaproszenia. Napisałam kilka listów do kołchozu, do którego
zesłani byli moi bliscy i przez Naczelnika Kołchozu dotarłam do rodziny,
która została w Kazachstanie. Mając
w garści zaproszenie, przesłałam
kilka pism do Ambasady w Moskwie. Opisując cel podróży, napisałam,
iż jestem córką i wnuczką zesłańców, proszę o wizę dla siebie
i najbliższych. Mijały miesiące, a moje pisma pozostawały
bez odpowiedzi.
Aż w końcu
z Moskwy przyszło pismo, iż mamy zgłosić się w Konsulacie w Krakowie.
Szok… niedowierzanie… i płacz słychać było w naszym domu. Wreszcie
spełniło się nasze marzenie, dostaniemy tak bardzo upragnione pozwolenie
na wyjazd.
Niestety
okazało się, że z uwagi na stan zdrowia, ani Mamusia, ani Wujek
nie mogą brać udziału w tej wyprawie. Pojedziemy we trzy — ja i obie Ciocie-Teresa i Stefa.
Na rezerwację
biletów lotniczych nie było już czasu — na wizie widniał jasno
określony termin wyjazdu i powrotu, wobec tego zdecydowałyśmy się
na podróż koleją, która trwała ponad pięć dni. Jechałyśmy pociągiem
do Lwowa, następnie do Moskwy, później do Aktjubińska, a następnie
rozklekotanym samochodem do kołchozu. Podróż była długa i męcząca,
a wspomnień z podróży całe mnóstwo.
Nasze
wizy „szokowały” celników, a to, dlatego, że każda opatrzona była
naszym zdjęciem, a celnicy nie wiedzieli, co z tym fantem począć. Ni
to „dygnitarze”, ni to, co…
Ponieważ
w pociągu relacji Przemyśl- Lwów było bardzo ciasno, pasażerowie
poszturchiwali się wzajemnie, a ja, co chwilkę mówiłam, przepraszam.
Wówczas jeden z pasażerów odezwał się w ten sposób:
„…u was Polaczki wsio tolko izwienitie i izwienite, a u nas gawariajet izwinitie tolko jak mocno się komuś na nogę nadepnie…” i roześmiał się szczerze i głośno.
W pociągu
do Aktjubińska czekało nas wiele miłych niespodzianek. Konduktorami
byli Kazachowie, którzy jak tylko zorientowali się, że jesteśmy
z Polski, co chwilkę oferowali nam kipiatok (wrzątek),
a gdy poczęstowałyśmy ich naszą kawą i czekoladą, nie mogłyśmy się
od nich odpędzić.
Okna
w pociągu były nieotwierane, a pociąg zatrzymywał się tylko na dużych
stacjach. Najpierw wychodził konduktor, przecierając barierki schodków,
a dopiero później z pociągu wysiadali pasażerowie. Charakterystycznym
widokiem były babuszki z przenośną garkuchnią, które podczas postoju
pociągu oferowały gorące pierożki z kapustą i ziemniakami, kwas
chlebowy, pajdy ze smalcem i ze skwarkami, a także owoce.
Zaskoczeniem
był dla nas dworzec centralny w Moskwie. Za toaletę służyła dziura
w podłodze, osłonięta podciętymi od dołu i ruchomymi- jak w westernach-
drzwiami.
Podczas
naszego pobytu w kołchozie okazało się, że żyje tam jeszcze kilka
osób — dawnych zesłańców, którzy pamiętali naszą mamusię, wujków,
obydwie ciocie i babcię.
Kazachowie
także okazali się serdecznymi ludźmi-ciekawi nas i naszego życia
w Polsce. Przychodzili, rozmawiali, wspominali dawne czasy. Ciężko było
im wymówić moje imię, nie wychodziła im wymowa ani Basia, ani Barbara,
więc ochrzczono mnie Georginią.
Jechałyśmy
po to, by odnaleźć groby, ale po nich nie było ani śladu. Jedynie przed
oczami cioteczek, jak przez mgłę majaczyło miejsce, w którym
najprawdopodobniej są pochowani. Zamówienie mszy, a także zapalenie
zniczy także okazało się nieosiągalne. Do najbliższego kościoła trzeba
było jechać całą dobę, a i zniczy nie można było nigdzie kupić.
Step,
który zastałyśmy to nie ten sam step z opowiadań. Nie było już takiej
bujnej trawy. Rosła bardzo niska pszenica z pięknymi, dużymi kłosami,
której nikt nie kwapił się skosić i zebrać.
Po domach,
dawnych lepiankach nie było ani śladu, jedynie jeden dom był podobny
do tego z czasu wojny. Domy wszystkie jednakowe, pomalowane
na niebiesko. Wchodziło się do sieni, później do kuchni i dalej z pokoju
do pokoju. Nieotwierane okienka tak jak w okresie wojennym, sprawiały,
że w domu panował specyficzny zaduch -,bo ile świeżego powietrza wejdzie
przez otwarte drzwi, gdy na zewnątrz temperatura wynosiła plus 40
stopni. Zaduch sprawiał, że wszystko, co było do jedzenia- chleb,
wędliny, owoce przesiąkało tym zapachem i sprawiało, że nie mogłam nic
jeść. I tak przez prawie dwa tygodnie naszego tam pobytu, moim jedynym
posiłkiem były owoce, które zdołałam „przechwycić” przed wniesieniem
do domu i nasza polska kawa, którą przywiozłyśmy ze sobą, a która
ze względu na miękką wodę nie zaparzała się i smakowała tak jakby była
drugi lub trzeci raz zaparzana. To „przymusowe odchudzanie” sprawiło,
że po powrocie do Polski wyglądałam jak przysłowiowe „siódme dziecko
stróża”.
Wyposażenie
domów wprawiło nas w osłupienie. Nasze polskie dywany, meble i szkło
krośnieńskie, nieosiągalne u nas w tych czasach. A w przydomowych
ogródkach rosły kwiaty — nasze dalie, drzewa owocowe i krzewy.
Klimat
w Kazachstanie jest kontynentalny, w lecie temperatura sięga do plus
czterdziestu stopni, a w zimie minus czterdzieści. Upał obezwładniał,
a sandałki na bosych stopach paliły od nagrzanego piasku tak, jakbym
stąpała po rozżarzonych ogniach. Był przecież sierpień i plus 40 stopni.
A co ciekawe miejscowi ludzie ubrani byli tak, jak my ubieramy się
późną jesienią. Dla nas ten skwar był nie do wytrzymania, oni, przywykli
do tych temperatur, nie odczuwali tej ciepłoty.
Lejący się
z nieba żar sprawiał, że chciało się nieustannie polewać wodą
lub kąpać. Ale kąpiel była tylko raz w tygodniu w tzw. bani. Ta,
do której zostałyśmy zaproszone, stała koło domu, na podwórku, w stepie.
Zbudowana była z drewnianych bali układanych na zrąb, z kominem
na dachu. Na ogniu grzany jest duży kocioł wody. Do bani wchodzą
wszyscy — starzy, młodzi i dzieci. Myją się, okładając się przy tym
świeżo zerwanymi witkami brzozowymi. Nie potrafiłyśmy się przemóc
i przekonać do takiej wspólnej kąpieli, mimo iż podobno po wizycie
w bani wszyscy czują się jak nowo narodzeni.
Toaleta była za domem i była dokładnym odzwierciedleniem tej, którą spotkałyśmy na dworcu centralnym w Moskwie.
Narodową
cechą Kazachów jest wszechobecna gościnność, która rozwinęła się dzięki
trudom i surowym warunkom, w jakim przyszło im żyć. Kazachowie to naród
koczowniczo-pasterski. Przemierzając olbrzymie odległości,
bez gościnności ludzi w napotkanych osadach, nie mogliby sobie poradzić
ani też przetrwać. Stąd wynika ich życzliwość, serdeczność, gościnność
i bezinteresowna pomoc.
Z ciekawością
przyglądałam się odwiedzającym nas Kazachom, ich ubiorom, sposobom
poruszania się i mówienia, dlatego też, gdy otrzymałam od nich
zaproszenie na obiad, z przyjemnością i z nieukrywaną ciekawością
przyjęłam je.
Oj…
gdybym wcześniej wiedziała, jaką to ulubioną i najbardziej luksusową
potrawą, przygotowywaną tylko z okazji ważnych świąt i spotkań,
podejmują gości w celu ich uhonorowania, nigdy nie przyjęłabym
zaproszenia.
Syn
naszych gospodarzy widząc, że i tak mam problemy z posiłkami, które
przygotowują, opowiedział mi o sposobie podawania herbaty i o „delikatesach dla śmiałków”, czyli duszonym łbie baranim, którym Kazachowie podejmują gości.
Beszbarmak,
czyli duszony łeb barani, to najbardziej cenione danie w Azji Środkowej
i oznacza „pięć palców”. Nazwa, beszbarmak pochodzi z tradycji
spożywania dania gołymi rękami, bez użycia sztućców.
W ogródku
rozpalane jest ognisko, a gospodarz z dokładnością nadziewa łeb
na kij — opowiadał syn naszego gospodarza. Przed wrzuceniem do garnka
trzeba wypalić całą sierść, brud i krew pozostałą z uboju. Robi się
to powoli, obracając łeb nad ogniskiem i obskrobując zwęgloną sierść
nożem. Smród jest niesamowity, a wszystkie ubrania przesiąknięte nim
nadają się tylko do wyrzucenia. Po godzinie mozolnej pracy łeb trzeba
opłukać, włożyć do garnka z wodą i gotować przez dwie, trzy godziny —
w zależności od wielkości łba i od wieku zwierzęcia. Po określonym
czasie łeb wyciągany jest z wrzątku i układany na stole. I tu
zaczyna się kolejny rytuał oporządzenia — gospodarz dzieli go na części
pierwsze i układa na półmisku wypełnionym kluskami oraz pozostałym
gotowanym mięsem i sosem. Następnie nacina ścięgna, rozrywa żuchwę
na dwie części, ściąga skórę z czaszki, wycina uszy i język, a na końcu
wydłubuje oczy. Na koniec dzieli mięso na kawałki wielkości kęsa
i zaczyna się biesiada.
Honorowi
goście, oprócz świeżo przygotowanych klusek zwanych żuknom oraz mięsa
polanego sosem, dodatkowo dostają po części podniebienia i sczerniałe,
owłosione wewnątrz ucho, ociekające mieszaniną łoju, stopionego mózgu
i krwi, śmierdzące spaloną sierścią.
Picie
herbaty jest także całym rytuałem, a Kazachowie, chcąc uhonorować
gościa, nalewają niewielką ilość herbaty i dolewają ją zaraz po wypiciu.
Nie wolno było odmówić przyjęcia tego szczodrego daru.
I chociaż
byłam bardzo ciekawa tych tradycji, nie wyobrażałam sobie siebie żującą
ucho barana lub pijącą tak podaną herbatę. Nie chcąc się dobrowolnie
skazywać na tego typu „męczarnie”, w ostatniej chwili razem z ciociami
zrezygnowałyśmy z zaproszenia i dzięki znajomym udało się nam, czym
prędzej opuścić kołchoz.
Jechałyśmy
z przesiadkami starym pociągiem, zmęczone, ale równocześnie szczęśliwe,
że udało się nam uciec przed spotkaniem, które mogło się, dla nas źle
skończyć.
W Moskwie
czekała nas niemiła niespodzianka. Okazało się, że na pociąg relacji
Moskwa-Praga przez Lwów nie ma już miejscówek, wobec tego przyszło nam
spędzić noc na krzesełkach w poczekalni dworcowej. Siedziałyśmy
obok wysokich rangą wojskowych i innych pasażerów. Rano obudził nas
hałas i pokrzykiwania, wobec tego złapałam paszporty i pobiegłam do kasy
po bilety, ale kolejka do niej przerosła moje wyobrażenie. Ponad 150
osób, a biletów raptem dwadzieścia, które szybko sprzedano i z hukiem,
przed nosami podróżnych zatrzaśnięto okienko kasowe. Ludzie odchodzili
z kwitkiem, lokując się z powrotem na krzesełkach.
Nie chciałam
odpuścić i podeszłam do okienka kasowego, zapukałam i po rosyjsku
powiedziałam, że jestem z Polski, wracam z Kazachstanu …, kończą się nam
wizy i musimy wrócić do kraju, ale moje prośby nie skruszyły serca
kasjerki — była nieugięta. Jedynie młody człowiek, cywil
przysłuchujący się potoku moich słów zapytał:
— Skąd jesteś?
— Z Polski — odpowiedziałam.
— A konkretnie?
— Lubaczów, województwo przemyskie.
— Po co jeździłaś do Kazachstanu? — zapytał.
— Z potrzeby serca — na groby babci i wujka.
Wówczas
kazał mi stanąć obok, wziął nasze paszporty, zapukał w kasowe okienko
i bardzo szybko i głośno rozmawiał z kasjerką. Nic nie rozumiałam
z potoku tych słów, ponieważ nie był to czysty język rosyjski. Po 20
minutach tej żarliwej i głośnej wymiany zdań wręczył mi paszporty i trzy
bilety do Lwowa, a następnie odprowadził nas na peron, pomógł wsiąść
i rozlokować się w przedziale.
Nie wiem, kim był i jak się nazywał, ale podczas rozmowy okazało się, że studiował w Polsce i pozostawił w niej swoją sympatię.
Utrudzone
drogą i nieprzespaną nocą, brudne, ale jednocześnie szczęśliwe,
że siedzimy już w pociągu i nie musimy kolejnej nocy spędzać na dworcu,
z przyjemnością położyłyśmy głowy na kuszetkowym posłaniu i zapadłyśmy
w twardy sen. I gdyby nie konduktor, który przed Lwowem przyszedł nas
obudzić, pewnie zajechałybyśmy aż do Pragi. Byłyśmy mu wdzięczne
za takt, za gorącą herbatę, którą podał nam przed wyjściem z pociągu.
Planując tę podróż, chciałam spełnić potrzebę serca. Byłam — zobaczyłam i mimo możliwości więcej nie chciałam już jechać.
Zawsze
z dumą powtarzam, iż w moich żyłach płynie sybiracka krew i z dumą
stoję na straży pamięci Bliskich memu sercu ludzi — Sybiraków, którym
Kazachstan zabrał mamę i brata, dzieciństwo, młodość i zdrowie.